Ogłoszenie

Chcesz zarejestrować się? - Zgłoś chęć udziału w wątku „Do administratora Od administratora”


#1 2009-06-23 01:41:49

 Aska

Administrator

15591522
Zarejestrowany: 2007-10-14
Płeć: K

Proza...

TRAKTACIK O MOŻENIU

Mogę, ile mogę. Nie mogę więcej, niż mogę. Chciałbym jeszcze móc. Gdybym mógł to i tamto, to by mi pomogło na wszystko. Trzeba chcieć móc. Móc, aby móc. Jedynie w możeniu kołacze się jeszcze iskierka nadziei. A zatem iskierka życia. Wymóc na sobie chęć możenia choćby po to, żeby cokolwiek móc. Jestem, póki mogę. Dopóki mogę coś, nawet całkiem małego, jestem. A skoro jestem, więc mogę. Być! Móc!
Jak tu się przemóc, żeby coś móc? Choćby całkiem małego, zwykłego, najdrobniejszego?
Oto jest pytanie. Pytanie o to, czy mogę. Czy mógłbym jeszcze. Mógłbym? Jak? Co zrobić, żeby móc? Ale co móc?
Trzeba wdrażać się od kołyski w możeniu. Przemagać niemoc. Liczyć się ze swoimi siłami? Ależ tak. I liczyć się ze słowami. Przede wszystkim jednak pomagać samemu sobie coś jeszcze móc. Wzmagać moc możenia. Wymóc to na sobie za wszelką cenę, żeby dopóki się tylko da - móc.
Jesteś o tyle tylko, o ile możesz. Czyż nie tak? Zatem móż!
Dlaczego sądzisz, że nie możesz? Przecież skoro jesteś, możesz!
Tylko wtedy jedynie, gdyby nie było cię, nie mógłbyś nic, nie mógłbyś niczego.
Zatem bądź, móż!
W możeniu tkwi najważniejszy sekret i imperatyw bycia.

VII 98   ----   U.K.


http://www.madzik.pl/linie/pookline.gif


"Żyj! - krzyknęła nadzieja
... bez Ciebie nie potrafię - odparło cicho życie ...


Prawdziwy przyjaciel to ten, który mnie zna i nadal lubi

Offline

 

#2 2009-06-25 21:35:47

 Aska

Administrator

15591522
Zarejestrowany: 2007-10-14
Płeć: K

Re: Proza...

Szedłem zatem więc, nie za prędko, nie za wolno, oddalając się. Czułem ruch powietrza do okołagłowy i było mi nieźle, czułem się nieźle, bo nie marzę o wielkiej karierze,
o wielkiej przyszłości i żebym tak całe życie miał kawałek chleba i od czasu do czasu jakąś robotę i żebym tak całe życie miał zdrowe nogi i rozum, to to by była dla mnie wieczna szczęśliwość.
***
Tyle, ile można tyle, trzeba prawdy poznać. Tyle, ile można, tyle trzeba wypić, chociaż napój to jest często, mówię co wiem, sama niewdzięczność. Gorzki jak piołun, ostry żrący jak kwas, rozżarzony jak płynne żelazo, i krwawy. Krwawy, jakby się coś rozlało. To wszystko jest prawda.
Stachura (Falujący na wietrze)


http://www.madzik.pl/linie/pookline.gif


"Żyj! - krzyknęła nadzieja
... bez Ciebie nie potrafię - odparło cicho życie ...


Prawdziwy przyjaciel to ten, który mnie zna i nadal lubi

Offline

 

#3 2009-06-28 22:51:39

 Aska

Administrator

15591522
Zarejestrowany: 2007-10-14
Płeć: K

Re: Proza...

Krzyżacy 1410.

[...] Trwały jeszcze pozorne rokowania około pokoju z Krzyżakami, Jagiełło ociągał się z rzuceniem ostatnich kości, trwożąc się nie tyle potęgą Zakonu, jak intrygami jego i opieką króla Zygmunta, a zapowiedzią wojny od węgierskich granic. Wprawdzie Zygmunt mówił cicho, że wojnę wypowie, ale jej nie rozpocznie, a mimo to usiłował Witolda odciągnąć na swą stronę i oderwać od przymierza z Jagiełłą. Możnaż było wierzyć tak dwoistej polityce? Nikt nie wątpił, że wojna, a wojna krwawa i stanowcza, wybuchnąć musi.
W całym kraju przysposabiano się do niej i ściągano pod chorągwie. Rycerstwo całe albo na koń już siadło lub gotowało się wyruszyć z domów. Mnóstwo nawet tych, którzy poza granicami szczęścia, albo nauki rycerskiej szukali, i ci, którym się tam dobrze miało, rzucali przy dworach urzędy, nadane majętności, a z ludem do domu śpieszyli.
Wszędzie czuć było i widać nadchodzącą wojnę. Gościńcami i szlakami, drożynami leśnymi ciągnęli rycerze i zaciężne pułki, roty i poczty, wozy za sobą ciągnąc, ciurów i gawiedź niezbędną. Po rzekach opatrywano brody, gotowano mosty, a po puszczach, kędy dróg nie bywało tylko ścieżyny kręte a ciasne, spędzone gromady w pień stare waliły drzewa i zasiekami spychały je na boki, czyniąc nowe dla wojsk królewskich gościńce. Wszędzie ruszał się lud, gromadziła wrzawliwie szlachta, a przed chatami i dworami stały smutne, z założonymi rękami niewiasty lub tuliły dzieci myśląc, co wojna przyniesie, patrząc czy lasy, schronienie ostatnie, daleko.
Gdzieniegdzie z rozpoczętymi żniwami śpieszył lud rankami i nocami księżycowymi, aby się prędzej ze zbożem do brogów uprzątnąć; bo gdzie żołnierz i koń głodny nadszedł, a chorągiew popasem lub noclegiem stanęła, już polem nie było czego szukać w polu. Kręcili się posłowie i kursorzy na zwiady wysyłani za językiem na rubieże, a po grodach nad granicą u Krzyżaków pilność była wielka, bo szpiegów co chwila łapano. I nie nowiną było w polu na dębie zobaczyć wiszącego człowieka lub świeżą na rozdrożu gałęźmi nakrytą mogiłę.
Z puszcz królewskich ogromne zapasy solonego mięsa, łosiny, dziczyzny, rogaczów nabitych wcześnie puszczano z wodą, aby wojsku żywności dostarczyć; wozy też długimi sznury ciągnęły zapasy wojenne, wlokąc je do obozowisk królewskich.
Nad granicami zwłaszcza niepokój był najwidoczniejszy — tu się wszystko gromadziło i spływało: jedni, by wtargnąć, gdy godzina uderzy, drudzy, by do odwetu nie dopuścić, bo nieprzyjaciel ogniem za ogień, a mieczem za miecz płacił. Tu każdy zameczek musiano opatrzyć i uzbroić, aby na przypadek i z małą garścią wielkim męstwem mógł się obronić.
Z miasteczek i wsi ludność na wozach ściągała mienie swe do gródków, cisnęła się pod mury i za mury, wioski zostawiając na łaskę Bożą, a nie spodziewając się chat swych zobaczyć, bo nieprzyjaciel szedł ogniem, szedł mieczem, a gdzie żelaza nie miał na kim stępić, głownie podrzucał. Kędy przeszedł, nie zostawało nic, tylko ziemia czarna i zgliszcza siwe.
Po wszystkich kościołach nakazane były modlitwy, duchowieństwo, ducha zagrzewając, przemawiało, niewiasty łamały dłonie, rycerstwo błogosławiono na wojnę. Dzieci patrzyły z dala i śmiały się zbrojom błyszczącym.
Choć wojna przeciw niemieckim rycerzom nie była nowością dla Polski, zawsze ten krzyż czarny na mniszym a rycerskim płaszczu jakąś trwogę obudzał, aby, walcząc przeciwko zakonnikom, z krzyżem Chrystusowym się nie wojowało.
Miał też zakon niemiecki w sąsiednich krajach przyjaciół mnogich i półbraci i współbraci jawnych i tajemnych, którzy siali jak mogli wątpliwości, a potęgą Zakonu straszyli i Bożą pomstą za rycerzy Marii.Mówiono, że na hasło z całej Europy ściągnie tam rycerstwo co najdzielniejsze, a Polska mu jedna ze swoim nie sprosta. Rzym i cesarstwo było z Zakonem i za Zakonem. Chciwe łupieży rittery z całych Niemiec wychylali się ze swych burgów stojących na czatach nad gościńcami, śpiesząc na zawołanie wielkiego mistrza, a spodziewając się obfitej zdobyczy.
Nie łudzono ich ani odpustami, ani świętością wojny krzyżowej, ale daleko ponętniejszymi honory i obietnicami łupów. Zakonu los obchodził Niemcy całe, bo nie było kątka w Germanii, który by tam kogoś ze swoich nie wysłał: brata, stryja, krewniaka. Najsłynniejsze imiona na spisach Zakonu świeciły; Lichtensteinowie, Zollerny, Saynowie, Hatzfeldowie, Salzbachy, piastowali najwyższe w Zakonie dostojeństwa. Ziemie, które Zakon trzymał, były kolonią niemiecką i zdobyczą dla przyszłych osadników, darem cesarskim i papieskim. Ci, co swojej własności bronili, wydawali się napastnikami, a napastnicy pokrzywdzonymi.
Wieściami o bałwochwalstwie pogan litewskich, żmudzkich, ba, polskich, karmiono Europę, która naówczas tyle wiedziała o tych krajach co dzisiaj. Jagiełłę wszędzie malowano jako poganina, a Witolda nie odróżniano od Tatarów, których zaciągi miał pod sobą.
Zakon zwlekał walkę stanowczą i może by ją odłożył do innej chwili, bo czuł, że ona o losach jego przyszłych rozstrzygać może; lecz niemniejsza obawa panowała w Jagiełły obozie, bo i tu przegrana nieobrachowane za sobą ciągnęła skutki.
Niemiecki świat, mieczem prący ku wschodowi, miał się zetrzeć z obrońcami ziem słowiańskich od napływu germańskiego plemienia; wojna rozstrzygnąć miała, czy zaborcze hufce, poprzebierane za mnichów, zagarną ziemie aż do Herodotowych białych ciemności.
Świeżo ochrzczony poganin lękał się, by mu nie zadano, iż walczy przeciw chrześcijaństwu. Dlatego może, i dla przejednania Boga, którego mniemane sługi miał wojować, Jagiełło po drodze nabożnym był jak zawsze, albo nabożniejszym jeszcze.[...]


http://www.madzik.pl/linie/pookline.gif


"Żyj! - krzyknęła nadzieja
... bez Ciebie nie potrafię - odparło cicho życie ...


Prawdziwy przyjaciel to ten, który mnie zna i nadal lubi

Offline

 

#4 2009-06-28 23:10:31

 Aska

Administrator

15591522
Zarejestrowany: 2007-10-14
Płeć: K

Re: Proza...

[...] Krzyżacy byli już o kilka stai od obozu polskiego, gdy ich straże postrzegły... i Hanko pobiegł do króla. W mgnieniu oka rozeszła się wieść po całym wojsku: Nieprzyjaciel tuż! — i w mgnieniu oka zaczął się lud, choć nie wołano jeszcze, do boju szykować. Czeladź powłaziwszy na drzewa, które na polu stały, mogła z nich dojrzeć lepiej nie tylko szyszaki i proporce zza krzaków i zarośli wyglądające, ale całe zbroje, szyki i tabor, który stał pod wsią Grunwaldem.
Litewskie wojsko na prawym skrzydle sam Witold natychmiast sprawił, nie czekając rozkazów, i kazał mu się nieco naprzód dla wygodniejszego posunąć stanowiska.
Zyndram Maszkowski biegł do swoich chorągwi. Jedni, co byli zbroje dla skwaru poodpinali, drudzy, co je wieźli i nieśli, poczęli co żywiej okrywać się nimi. Wiele kopii było na wozach, więc i po te śpieszył, kto w Boga wierzył, bo serca wielkie mieli wszyscy do spotkania z Niemcami, a ochotę i niecierpliwość niezmierną.
Dziwnym cudem, wśród pośpiechu tego zamieszanie się nie wznieciło, a nieprzyjaciel, który wcześniej na stanowisko przyszedł i dawniej był w gotowości, gdyby naówczas na nieprzygotowanych i na niewiedzących prawie o nim uderzył, niewątpliwie by był zadał klęskę.
Ale w obozie krzyżackim cicho było, nieruchome szeregi czekały. Jagiełłowe zaś wojska, choć bardzo szybko pod wzniesione chorągwie gromadzić się zaczęły, nie miały rozkazu do poruszenia się naprzód.
Król wszedłszy do kaplicy spokojnie słuchał mszy świętej, którą ksiądz Bartosz odprawiał z wielką gorącością ducha.
Dwóch dworzan króla zbrojnych do mszy służyło. W głębi namiotu stali pisarze, duchowni i kilku ze starszyzny, nie odstępujących króla, reszta przebiegała szeregi i leniwych nagliła do pośpiechu.
Na twarzy króla nie widać było nic oprócz powagi, jaką wyrażała chwila, którą wszyscy czuli stanowczą; blady był nieco, czoło miał zasępione, ręce złożył i gorąco zdawał się modlić duchem, choć usta jego się nie poruszały. Przy podniesieniu upadł król na kolana i głową dotknął aż ziemi. Właśnie kielich ksiądz do góry uniósłszy trzymał go w rękach, gdy Witold wpadł w chrzęszczącej zbroi i zbliżył się ku Jagielle.
— Bracie! — zawołał — czas wielki! wychodź! Należy radzić, trzeba uderzyć, jeśli im damy pierwszymi począć, biada nam, zginęliśmy.
— Daj mi się modlić! — odparł Jagiełło. — Bogu dnia pierwociny należą.
Witold postawszy chwilę wybiegł zniecierpliwiony. Przed namiotem stała cała rada wojenna, oprócz Zyndrama.
— Na miłość Boga! — zawołał Szafraniec — a już by dość było nabożeństwa. Czas płaci, czas traci! Króla gwałtem by wyciągnąć z kaplicy, bo jest o czym innym myśleć. Lada chwila uderzyć mogą.
— Król nie odejdzie z kaplicy, dopóki mszy nie wysłucha — zawołał Witold — żadna go siła nie weźmie, to darmo.
Ruszył ramionami Szafraniec.
— Tak samo, jak teraz z modlitwą, będzie z bitwą — przerwał Zbigniew z Brzezia — myślmy, aby się król nie naraził. Obstawić go należy i nie puszczać, bo go potem utrzymać będzie trudno, gdy raz się do boju puści, a nie jego rzecz bić się, tylko rozkazywać.
— Tak — głowy strzec należy — zawołał podkanclerzy — wszystko przewidzieć. Któż wie, jak bitwa wypadnie?
— Po ludzku, co rozum dyktował, uczyniło się — mówił marszałek — rozstawione są po drodze poczty i konie, na wypadek nieszczęścia, aby choć król cało wyszedł, póki my piersiami zasłaniać go będziemy.
— Ja już dłużej tu nie mogę! — zawołał Witold bijąc zbrojną ręką po żelazie, w które się cały odział — ja muszę śpieszyć do moich.
To mówiąc wszedł powtórnie do kaplicy. Msza święta, którą kapelan z wolna odprawiał, jeszcze się nie kończyła. Nadchodziła komunia. Jagiełło pochylony bił się w piersi. Witold szepnął mu:
— Bracie! gore! wojsko potrzebuje widzieć cię, śpiesz.
— Nie odejdę bez krzyża i błogosławieństwa — mruknął Jagiełło niecierpliwie. — Czyńcie, co chcecie, władzęm zdał...
— Ależ to księżowska rzecz się modlić — zawołał Witold.
— I królewska — dodał Jagiełło spokojnie.
Zrozpaczony niemal wyrwał się Witold ż kaplicy. Chorągwie widać było ustawiające się do boju. Spoza krzaków gwałtowny wicher, który nie ustawał i niósł w oczy Krzyżakom pył i piasek spod koni, powiewał silnie proporcami nieprzyjaciela, które zza zielonych gąszczy przeglądały.
Szmer jak mruczenie strumienia słychać było w szeregach zakonników: odmawiano modlitwę przed bojem. Całym chórem odzywały się niekiedy zakonnym trybem wygłaszane Responsoria.
Ze strony polskiej jeszcze się nie odezwała Bogarodzica, wojsko w milczeniu czekało na wodza, ten i ów modlił się po cichu. Wódz modlił się też, leżąc pochylony na ziemi.
Witold wziął za ramię Zyndrama Maszkowskiego.
— Mieczniku, chodź ze mną; Janie hrabio z Tarnowa, idźcie proszę, razem może więcej u króla zyszczemy. Mnie nie słucha, przypisując mi krew za gorącą.
Weszli wszyscy po trzeci raz do kaplicy. Ksiądz składał dopiero naczynia ofiarne, nie wyrzekł jeszcze: „Idźcie, ofiara spełniona", nie odczytał ewangelii ostatniej. Jagiełło klęczał pochylony i zatopiony w modlitwie.
Jan z Tarnowa zbliżył się do ucha jego.
— Najjaśniejszy Panie, wszyscy was błagają, pośpieszcie stanąć na czele naszym. Krzyżacy już gotowi, a nie godzi się, by uderzyli pierwsi.
— Nie godzi mi się bardziej jeszcze odejść bez błogosławieństwa — odpowiedział król. — Nie pójdę, nie pójdę!
Zdawało się, że ksiądz Bartosz jakby naumyślnie powoli bardzo mszę czytał, powoli wymawiał słowo każde, obracał się z wolna, zamyślał i stawał, modląc duchem. Jagiełło też schylony bił się w piersi i jęczał, jakby z grzechów spowiadał, choć tegoż rana spowiedź już odbywał.
Na ostatek wstał król.
Dworscy już przygotowaną trzymali zbroję. Posępny jak zawsze, ale dziwnie spokojny postępował z kaplicy ku krzakom, w których mu siedzenie naprędce zgotowano dla uzbrojenia. Miał król na sobie kaftan i spodnie suknie, ino blach brakło. Pacholęta rzuciły się natychmiast rzemyki i sprzączki opinać. Zbroję na ten dzień przygotowano lekką, ale z najprzedniejszej stali i pozłocistą. W pośrodku jej świecił krzyż. Napierśniki, nagolenniki, naramienniki, wszystko było jednakie, roboty przedziwnej i piękne, gdyż rycerz do boju iść musi jako na uroczystość największą, a tam, gdzie się święci krew i życie za sprawę Bogu miłą, sercu drogą, obchodzi każdy dzień swojego kapłaństwa, dzień ofiary, do której przystępuje w białej szacie.
Wszystko też, co otaczało króla, błyszczało, wdziawszy najdroższe rynsztunki. Na tarczach widać było stare rodowe znamiona: Topor, Leliwę, Podkowy Jastrzębców, Gryfy Jaksów, Nałęcze krwawe, Róże, Strzały i Lemiesze. Tak samo na hełmach unosiły się dlatego, by widne były z dala żołnierstwu godła herbowe: Kanie Jastrzębców, Pióra, Trąby, Gryfy. Niektóre z nich złocone połyskiwały świetnie, inne czarnym okryte szmelcem, inne barwami różnymi malowane, służyły za chorągwie i jak chorągwi strzec ich musiano.
Błyszczały na niektórych pasy rycerskie, inni jeszcze na nie zarabiać musieli. Na zbrojach co kto miał droższego zawiesił, relikwiarz, obraz, łańcuch, krzyż, bo się nikt dla bezpieczeństwa z dostojnością nie taił, ale owszem, jak najświetniej pragnął wystąpić. Niektórzy poodziewali się w stare żelazne siatki od stóp do głów i pobrali lekkie tarcze, aby lżej im było harcować z nieprzyjacielem; inni konie nawet mieli zbrojami po osłaniane, bo konia każdy strzegł jak siebie.
Szły więc rumaki w stalowych okryciach i nałebkach, a chrapały bój czując, bo koń żołnierski zapalał się jak on do bitwy i nieraz nieprzyjacielskiego gryzł, gdy dopadł.
Zbroi różnych tyle niemal było, co ludzi, każdy się odziewał, jak chciał i mógł, sam o swe bezpieczeństwo dbając i kopii sobie a drzewca lekkiego i mocnego dobierał. Niektórzy mieli łuki na plecach i strzały, inni po obu stronach siodła miecze proste i krzywe. Tarcze były płaskie i dziobate, żelazne i skórzane od nich nie gorsze.
Dla króla kilka stało koni gotowych. Szyszaka jeszcze nie kładąc siadł Jagiełło, nie patrząc, na pierwszego, co się nastręczył, i jechał.
Jeden z dworzan niósł hełm biegnąc za nim, drugi, Zbigniew Czajka, złoconą włócznię królewską.
W orszaku króla, z małym proporczykiem pańskim, jechał Mikołaj Morawiec z Kunoszówki Powala. Pozostali przy nim Ziemowit Mazowiecki siostrzan, Fedko kniaź i Zygmunt Korybut synowcowie, podkanclerzy Mikołaj, Zbyszek z Oleśnicy Dębno, Jan Mężyk, Czech Żoława i wielu komorników.
Witolda już utrzymać nie było można, bo konie zmieniając, nieustannie szyki przebiegał. Jemu i wielu innym zdało się wszystko stracone, wojsku jeszcze nie odtrąbiono hasła, król zwłóczył i lada chwila Krzyżacy uderzyć mogli; Jagiełło tymczasem na wzgórze jechał, skąd cały obszar przez oba wojska zajęty widać było dość dobrze.
W prawo sterczały nad gąszczami różnobarwne chorągiewki litewskie i ruskie, które najwięcej naprzód wysunięte były.
Po twarzach panów rady i Zyndrama Maszkowskiego znać było, jak boleli nad zwłoką; lecz Jagiełły niczym do pośpiechu skłonić nie było podobna. Jechał z wolna i jakby z obojętnością, pewny zwycięstwa, czasu nie mierząc wcale. Coraz obijały mu się o uszy naglące prośby dowódców, zdawał się ich nie słyszeć.
Gdy się to działo, chorągiew z trzystu Czechów najemnych złożona ku tyłowi posunięta stała. Tu właśnie za nią jeńcy krzyżaccy trzymani byli pod strażą, między którymi Brochocki Ofkę kazał umieścić, a za nią ksiądz Jan poszedł. Że dziewczęciu dodano do straży starego żołnierza, który pod Dąbrownem rękę miał kamieniem z murów puszczonym zgniecioną, ksiądz Jan, który ani mógł, ani chciał teraz czynić jej wyrzutów, spoglądając z dala na szykujące się wojsko, gorąco począł się modlić. Oczy jego od tego widoku przygotowań do walki oderwać się nie mogły. W całym obozie zdawał się jeden duch panować, rwał się żołnierz, szarpały niecierpliwie konie, a wiatr, dmący z tyłu, chorągwiami naprzód mioteł, jakby nimi drogę pochodu wskazywał.
Trębacze królewscy stali gotowi, przy ustach trzymając trąby swe, a znaku nie dawano. Z obozu też krzyżackiego nic słychać nie było, oprócz chrzęstu zbroi i rżenia koni.
Stary żołnierz z ręką przewiązaną, który miał Ofki pilnować nie mogąc iść z drugimi, duszą przynajmniej był z nimi. Gorzały mu oczy, otworzył usta i spiąwszy się na osmoloną kłodę, starał się dojrzeć swej chorągwi, którą musiał opuścić. Nie bardzo się troskał o chłopaka oddanego w dozór, bo wiedział dobrze, iż takiej chwili ujść nie może. Ofka korzystając z tego, dawno się rozglądnąwszy już, gdzie stali, ujrzała Czechów, których chorągiew tuż prawie czekała. Wiedziała ona, że między nimi byli tacy, co przyrzekli, iż bić się nie będą. W sercu jej ta potęga nieprzyjaciela, której widziała i czuła przewagę obudzała gniew, który łzami tryskał z oczu. On to ją skłonił do niebezpiecznego a śmiałego kroku, który z zuchwalstwem niewieścim spełnić postanowiła.
Dowódca Czechów, nieco wysunąwszy się naprzód, stał niedaleko. Dziewczę obejrzawszy się i postrzegłszy, że jej nie śledzą, pomknęło ku niemu [...]


http://www.madzik.pl/linie/pookline.gif


"Żyj! - krzyknęła nadzieja
... bez Ciebie nie potrafię - odparło cicho życie ...


Prawdziwy przyjaciel to ten, który mnie zna i nadal lubi

Offline

 

#5 2009-06-28 23:11:05

 Aska

Administrator

15591522
Zarejestrowany: 2007-10-14
Płeć: K

Re: Proza...

[...] Na samym przedzie szła wielka chorągiew ziemi krakowskiej, najwspanialszą ze wszystkich i najdzielniejszym rycerstwem obsadzona, żołnierz stary, wyćwiczony, chłodny a niezłomny. Sam wódz wszystkiego wojska ją prowadził, słoneczny pan, jak go tam zwano (bo w tarczy miał słońce złote), Zyndram z Maszkowic. Niósł znak Marcin Półkozic z Wrocinowic i tu stało czoło rycerskie, dziewięciu jako jeden mężów, z którymi o pierwszeństwo nikt walczyć nie mógł: Zawisza Czarny z Garbowa, Florian Jelitczyk, Domarat Grzymała, Skarbek z Góry, Paweł Niesobia, Jan Nałęcz, Staszko Sulima, Jaksa Lis.
Chorągiew gończą prowadził pan Andrzej z Brochocic, w której też mężowie byli dzielni i poczty doborowe; dalej szła nadworna, także obsadzona rycerstwem najlepszym, potem świętego Jerzego z takim samym znamieniem jak krzyżacka, pod którą szli Czesi, Sokół i Zbisławek, ale nie ci, co z pola uchodzili; za nimi chorągwie ziem i rodów, bo nie było ani jednego szlacheckiego godła, co by chorągwi swej nie miało.
Na końcu szła zbierana drużyna zaciężnych Gniewosza z Dalewic, podstolego krakowskiego, a było ich wszystkich pięćdziesiąt sowicie osadzonych, pięćdziesiątą pierwszą wiódł Zygmunt Korybut, czterdzieści z okładem Witold z bojarami swymi.
Na samo spojrzenie linia bojowa, jak ława ludzi żelazem okutych, kopiami najeżona — groźną była i zdawała niepożytą. Na wszystkie strony, kędyś okiem rzucił, błyszczała stal, chrzęszczało żelazo, ale głosów ludzkich słychać nie było prawie; szmer ledwie cichy, jak modlitwa, unosił się ponad tym tłumem, którego serce biło oczekiwaniem.
Wedle rycerskiego zwyczaju, król, który już na koniu siedział, począł młodzież wybraną na rycerzy pasować. Zbiegło się ich i napraszało wielu tego zaszczytu, gdy inni mocno byli przeciwni całemu obrzędowi, nową za sobą pociągającemu zwłokę. Nie odbywał się też jak w innych razach z ceremonią rycerską, ale z pośpiechem wielkim, tak że ledwie król mieczem dotknąć miał czas, a było tego dosyć. Pas już opiął, kto mógł i miał, a śpieszył do szeregów, aby go ochrzcić w boju.
Wojska, chociaż się nie widziały jeszcze, bo zarośla szeregi jedne drugim zakrywały, czuły się wzajem i oczekiwanie to niecierpliwość a zajadłość mnożyło. Pod wsią Grunwaldem, gdzie Krzyżacy dalej się podsunęli, już kilku, wytrzymać nie mogąc, wybiegło na harce i skruszyli pierwsze kopie, ale ich starszyzna pohamowała, czekając, aż król sam da znak do boju. W niektórych szeregach, stojąc długo, zaczęli się domagać hasła, ale ich do milczenia zmuszono. Król zdawał się ociągać. Myśli jego trudno było odgadnąć, być może, iż pragnął zaczepki dla uspokojenia sumienia, być może, iż natchnienie jakieś miał godziny i chwili.
Siedząc na koniach, podawało sobie rycerstwo żelazne dłonie, przysięgając: umrzeć lub zwyciężyć.
Próżne były nalegania na Jagiełłę; nie odpowiadając na nie, poglądał, liczył, ważył, rozchmurzał się, zdawał ożywiać i znowu bladł i serca zdawało mu się braknąć. W istocie nie na męstwie zbywało, lecz świetnego tego rycerstwa żal mu było, jako kwiatu wybranego, który mógł paść pod kosą. Dać znak do boju, było to, dać wyrok śmierci na tysiące i mogła wzdrygnąć się dusza.
Wyrywające się już wreszcie z szeregów bliższych wołania o hasło, niecierpliwe i błagające ręce, które wyciągano zewsząd ku królowi, skłoniły go, że do siebie naprzód Mikołaja podkanclerzego powołał. Nie zsiadając z konia raz jeszcze odbył spowiedź i otrzymał rozgrzeszenie. Poprowadzono mu wierzchowca dobranego z tysiąca na ten dzień umyślnie. Koń był dzielny, a uchodzony, cisawej maści, z niewielką, ledwie dostrzeżoną łysinką na czole.
Już w siodle król nareszcie o szyszak, który dworzanin trzymał przy nim, zawołał. Złocony był cały, a srebrny ptak ze skrzydły rozpostartymi z korony nad nim się unosił. Już go w ręku trzymał król.
— Panie podkanclerzy — rzekł — zabierzcie z sobą pisarzy, duchownych, czeladź bezbronną i co jest dworu do oręża niezdatnego, a prowadźcie ich do taborów i tam na ranie czekajcie.
W istocie nalegali panowie i Witold, ażeby król, który za dziesięć tysięcy ludzi stał, do boju się nie mieszał i w obozie bezpieczny pozostał. Obawiano się go znając, iż jak zrazu powolnym był, tak później, poczuwszy ogień w sobie, niczym się już hamować nie da. Król dla spokoju słowo dać musiał, iż na uboczu zostanie, ale tego na sobie wymóc nie pozwolił, aby, gdy rycerstwo walczyć będzie, on nie widząc nawet, nie wiedząc nic, zakryty i osłonięty miał stać.
Wysławszy podkanclerzego z obietnicą, iż i sam nadciągnie, wcale przyrzeczenia tego dotrzymać nie myślał.
Szyszak brał, aby go na głowę włożyć, gdy komornicy, którzy się z podkanclerzym odejść zabierali, poczęli wołać, że od Krzyżaków idą posłowie. W istocie z dala już widać było dwóch heroldów, których trębacz, wiodąc, wyprzedzał.
Szli odziani zwyczajem wysłanników, z tarczami, jeden z godłem króla rzymskiego, orłem czarnym w polu złotym, drugi z tarczą książąt szczecińskich, gryfem na białym polu. Każdy z nich. niósł w ręku miecz obnażony, bez pochew, a że oświadczyli, iż do króla w poselstwie idą, wiedziono ich na pagórek, gdzie stał Jagiełło.
Odwołano więc co rychlej Mikołaja podkanclerzego i dwór, aby ich okazalej przyjąć. Stanęli obok króla w zbrojach: Ziemowit młodszy, Jan Mężyk, Zolawa Czech, Zbyszek z Oleśnicy, Bogufał kuchmistrz koronny, Zbigniew Czajka niosący włócznię, Morawiec z proporcem, Daniłko, który strzały za królem nosił, a że Witold już koło swoich był, bez niego się obeszło.
Heroldowie niemiecką mieli butę w twarzy i znać po nich było gniew, z którym szli, pychę i jakąś pogardę. Nie bardzo też niski pokłon oddawszy królowi, ten, co z cesarskim orłem niósł tarczę, począł mówić po niemiecku. Jan Mężyk, który język ten rozumiał, musiał go Jagielle tłumaczyć.
— Najjaśniejszy Królu! — rzekł herold cesarski. — Wielki mistrz pruski, Ulryk, tobie i bratu twemu śle przez nas, heroldów swoich, te dwa oto miecze w pomoc do zbliżającej się wałki, abyś, opatrzony w nie, żywiej wystąpił z ludem twym, nie ociągając się do boju. Nie chowajcie się w tych gajach i zaroślach, prosimy na otwarte pole. Jeżeli Waszej Królewskiej Mości miejsca za szczupło dla rozpostarcia sił swoich, gotów wielki mistrz ustąpić nieco, byle walkę przyśpieszyć. Daje wybór miejsca, stańcie, gdzie się podoba, byle nie zwlekać bitwy.
W chwili, gdy herold to mówił, a Mężyk tłumaczył, znać umyślnie wojsko krzyżackie poruszyło się nieco i dało wolniejsze pole naprzeciw na strzał mały stojącemu.
Wprawdzie w starych obyczajach rycerskich zachodniej Europy takie przed bitwą wyzwanie na rękę bezprzykładnym nie było — i być może, że ociąganie się Jagiełły powód do niego dało. Zuchwały ton, w jakim heroldowie niemal szydersko wyuczoną mowę powtórzyli, oburzył wszystkich. Królowi widomie krew uderzyła na bladą twarz, ale się rychło pohamował; inni klęli po polsku, czego Niemcy nie bardzo rozumieli, choć z miny domyślić się mogli.
Podane miecze, wyciągnąwszy rękę, Jagiełło ujął spokojnie, oddając je komornikowi, co stał przy nim; pokraśniała twarz zbladła i z oczu, które ku szykom obrócił, łzy się mu rzuciły obficie. Nikogo się nie radząc, po krótkim namyśle powołał do siebie Mężyka i mówić począł natchniony, z powagą prawdziwie królewską. — Dzięki Bogu, w wojsku naszym na orężu nie zbywa, nie potrzebujemy go od nieprzyjaciela pożyczać, ale w pomoc dobrej sprawie przyjmuję w imię Boże i te dwa miecze wasze, chociaż je wrogowie łaknący krwi mojej i narodu mego przysyłają.
Tu król coraz bardziej wzruszony, jakby na modlitwie oczy w górę podniósł.
— Do tego Boga sprawiedliwego, który dumnych upokarza, do Marii Matki Jego, do patronów naszych świętych ucieknę się z prośbą i modlitwą, aby na wrogów mych tak dumnych i bezbożnych, którzy niczym się ubłagać nie dają, ani do pokoju nakłonić, ale krew lać pragną, szarpać nasze wnętrzności i miecze tępić na karkach bliźnich, gniew swój obrócili. Ufam Bogu, że mnie i lud ten osłoni, że nie dopuści, abyśmy ulegli przemocy wroga, u którego dopraszałem się pokoju, a nawet w tej chwili na sprawiedliwych warunkach nie odrzuciłbym go jeszcze; jeszcze bym rękę cofnął, choć mi Pan Bóg przez was zsyła w tych mieczach dobrą wróżbę zwycięstwa. Wyboru miejsca i pola do bitwy nie żądam, ale, jak na chrześcijanina przystoi, Bogu polecam. Co Bóg naznaczy, przyjmę. Zuchwalstwo wasze on ukarze, on na tym polu, na którym stoimy, zetrze potęgę Zakonu i upokorzy jego dumę, Pomoże Bóg!
Za królem ozwali się wszyscy głosem wielkim: pomoże Bóg!!
Słowo to jak iskra piorunowa poleciało aż w szeregi i odgłosem swym obiło się o hufce krzyżackie:
„Pomoże Bóg!"
Nadzwyczajną moc ducha okazał król w całej tej chwili, nie dając się unieść ani gniewowi, ani zbytniemu poruszeniu,. ani zabobonnej obawie. Z cierpliwością bezprzykładną obrócił się jeszcze, modląc, do podkanclerzego:
— Heroldów zdać Dziwiszowi Jelitczykowi. Wszyscy do obozu!... Wytrąbić hasło, w imię Boże!

To mówiąc nałożył król, przeżegnawszy się, szyszak na skronie i gromadka dworska objęła go i otoczyła dokoła.[...]
                Józef Ignacy Kraszewski


http://www.madzik.pl/linie/pookline.gif


"Żyj! - krzyknęła nadzieja
... bez Ciebie nie potrafię - odparło cicho życie ...


Prawdziwy przyjaciel to ten, który mnie zna i nadal lubi

Offline

 
..::Myśleć to, co prawdziwe, czuć to, co piękne i kochać, co dobre - w tym cel rozumnego życia::...
--> -->
Free counters!

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
domotiquenews airmax 97 reductilacompliaxenical cuddaloreshopping zwykłe żarówki wrocław